niedziela, 18 grudnia 2011

Święta, ho ho ho

Witam. W końcu w domu. Od wczoraj rana dokładnie. Nockę jazdy miałem. W piątek skończyłem pracę po 20. Jakoś po 22 byliśmy gotowi w czterech. Ekipa na powrót to: ja (Wrocław), Roman (Brzeg), Mariusz ("Talonik" Głuchołazy), Sebastian (NL - Venlo). Sebe wysadziliśmy na Venlo. Mieszka tam, pracuje z nami. Autem nie jeździ bo na weekend autem jedzie pod dom. Ale tym razem zepsuła się maszyna, i musiał czekać żeby zabrać się z kimś. Roman kolega z Brzegu. On z Talonikiem razem lecieli. Ja z Sebą do Venlo. Później sam. W konwoju śmigaliśmy, przez CB można było pogadać sobie. Spieszyłem się trochę. Normalnie idę spać i ruszam w sobotę rano. Ale razem zawsze inaczej. Na CB można pogadać, w kupie zawsze raźniej. Bo kupy nikt nie ruszy ;] Spanie mnie złapało takie jakoś koło 6 rano. Ale gadaliśmy, pla pla pla... no i w pewnym momencie czuję jak lecę (odpływam powoli). Łamało mnie jakiś czas wcześniej. Ale nie tak dotkliwie. Więc jak poczułem że odpływam, od razu na pobocze. Awaryjne. Roman się zatrzymał, i później moim Mariusz śmigał. Ja siadłem obok i w tym momencie odpłynąłem. Pamiętam jedynie jak rozpędzał się i doszedł do 4 biegu. A później dopiero granica, za 2h. No ale na 10 byłem w domu. Ponieważ na wieczór kolację przed-wigiliną byłem umówiony ze starymi znajomymi. Miło było, od 17 do 24. Dobrze z ludźmi się zobaczyć, nie tylko na terminalach w portach. Albo na piciu w weekend ;]

Teraz wolne do nowego roku. A później koło lutego trzeba będzie szukać roboty. Szefo chce się przenieść na Słowację :/ Więc dobrobyt się skończy. No ale zobaczymy co będzie. A puki co trzeba się zastanawiać się nad wyjazdem do Kanady. Jak Bóg pozwoli :)